Zdrada narodowa, teatr absurdu i polska scena polityczna
Polska polityka coraz częściej przypomina reality show, w którym kolejne odcinki zaskakują widzów absurdalnymi oskarżeniami. Agent Stasi, agent niemieckich służb, talmudyści, sygnaliści… Czy jeszcze ktoś nadąża za tymi narracjami? Nie jestem pewien, czy to teatr absurdu, czy już narodowa tragedia, ale jedno wiem na pewno: w tym spektaklu najwięcej płacą widzowie.
Nie ma co ukrywać, oskarżenia o agenturalność zawsze działają na wyobraźnię. Kto nie chciałby poczuć się detektywem odkrywającym spiski w najwyższych kręgach władzy? Problem w tym, że zamiast dowodów mamy jedynie rzucane na wiatr słowa. Leszek Szymowski mówi o „Studencie”, Grzegorz Braun o „Oscaru”, Jarosław Kaczyński rzuca oskarżenia z sejmowej mównicy… i co? I nic. A jednak te oskarżenia rezonują. Dlaczego?
Polityczna historia Polski to jedna wielka walka o „prawdziwy patriotyzm”. Od czasów zaborów zawsze szukaliśmy zdrajców, którzy odpowiadają za nasze narodowe niepowodzenia. Może to nasza trauma narodowa, a może po prostu strategia odwracania uwagi od prawdziwych problemów? Bo przecież łatwiej mówić o „hydrach” i „układach” niż przyznać się do nieudolności.
Komu to służy?
Zastanówmy się, kto najbardziej korzysta na tej narracji. Czy to rzeczywiście społeczeństwo, które chce wiedzieć, „kto zdradził Polskę”? A może politycy, którzy dzięki takim oskarżeniom mogą odwrócić uwagę od swoich błędów i braków? Bo gdy spojrzymy na fakty, okazuje się, że te oskarżenia rzadko kiedy kończą się dowodami, procesami czy nawet jakąkolwiek realną konsekwencją.
Przyjrzyjmy się choćby sprawie Mateusza Morawieckiego, którego Leszek Szymowski nazwał agentem niemieckich służb o pseudonimie „Student”. Oskarżenie brzmi poważnie, prawda? Problem w tym, że po początkowym szumie sprawa ucichła. Podobnie było z Donaldem Tuskiem, który miał być „Oscarem”. Czy ktokolwiek widział konkretne dowody? Nie. Ale narracja o zdradzie już się zakorzeniła.
A co z oskarżeniami w drugą stronę? Jarosław Kaczyński nazywa Tuska niemieckim agentem, Robert Majka apeluje o ujawnienie teczki samego Kaczyńskiego. Teatralność tych wypowiedzi może i robi wrażenie, ale czy wniosła cokolwiek do naszej debaty publicznej? Może poza kolejną porcją podziałów i wzajemnych oskarżeń.
Teatr dla mas
Nie da się ukryć, że te oskarżenia mają jeden cel: wywołać emocje. I trzeba przyznać, że są w tym skuteczne. Emocje to w końcu najprostszy sposób na manipulację. Łatwiej wzbudzić w kimś gniew czy strach, niż skłonić do merytorycznej refleksji. Tymczasem realne problemy pozostają nierozwiązane. Inflacja, służba zdrowia, edukacja… kto ma na to czas, gdy trzeba walczyć z „agentami”?
Polska polityka staje się coraz bardziej zamkniętym kręgiem oskarżeń, w którym każdy każdego nazywa zdrajcą. I choć dla przeciętnego obywatela może to być frustrujące, dla polityków jest to wygodne. W końcu nikt nie zapyta o konkretne rozwiązania, gdy wszyscy zajęci są poszukiwaniem wrogów.
Zdrada czy strategia?
Patrząc na tę sytuację, nasuwa się pytanie: czy naprawdę wierzymy, że wszyscy politycy są agentami obcych służb? Czy może po prostu lubimy tę narrację, bo jest prosta i wygodna? W końcu o wiele łatwiej jest wierzyć w zdradę, niż zrozumieć skomplikowane procesy polityczne czy ekonomiczne. Ale za tę prostotę płacimy wysoką cenę. Bo dopóki debata publiczna będzie sprowadzać się do wzajemnych oskarżeń, dopóty nie doczekamy się realnych rozwiązań.
Nie wiem, co przyniosą kolejne wybory – pewnie jeszcze więcej oskarżeń, jeszcze więcej absurdu. Dopóki nie zaczniemy oczekiwać od polityków poważnej debaty, będziemy żyli w kraju, w którym teatr absurdu to nie tylko scena polityczna, ale codzienność każdego z nas.