Budżet Państwa to doświadczenie erotyczno-matematyczne!
Temat budżetu państwa jest niczym stara obietnica – brzmi dobrze na papierze, ale gdy zagłębisz się w szczegóły, zaczyna się z niego wylewać coś zupełnie innego. Wielu polityków sprzedaje budżetowe marzenia jak pierwszorzędny spektakl – mamy oczekiwać cudów, a na końcu zostaje nam tylko rosnąca inflacja i ciążące na barkach długi, które, jak wiadomo, kiedyś i tak trzeba będzie spłacić.
Mówi się, że budżet państwa to wielka machina – wszystko po to, by obywatele żyli lepiej, zdrowiej, bezpieczniej. Ale to, co widzimy, coraz bardziej przypomina grę na emocjach, gdzie jedyną stałą jest zwiększający się deficyt. Jak w dobrze napisanej sztuce, na scenę wychodzą różni aktorzy – politycy, ministrowie finansów, ekonomiści – wszyscy z pewnymi rolami i wielkimi planami. Każdy gest, każde przemówienie jest przemyślane, obliczone na efekt. Tylko że kiedy w końcu otwieramy budżetowy raport, okazuje się, że… głównym bohaterem jest znowu inflacja.
Rok w rok obiecywane są cuda – lepsze życie, więcej środków na zdrowie, edukację, infrastrukturę. Jednak coś w tej scenie nie pasuje. W zamian za poprawę jakości życia, dostajemy wzrost cen, gdzie najszybciej rosną podstawowe koszty życia, takie jak żywność, energia, czynsze. Cóż, obietnica była, rzeczywistość przyszła – i jak to się mawia: „Budżet obiecał przyjemność, ale skończyło się jak zawsze – na inflacji.”
Prawda jest taka, że każda obietnica budżetowa przypomina tani romans – na początku emocje, oczekiwania i piękne słowa, a potem… zostają rachunki. Tak, każdemu z nas pozostaje po nich do zapłaty swoje. Bo kiedy już ciśnienie opadnie, wszyscy musimy wracać do codzienności, w której – oprócz wzniosłych obietnic – zyskała głównie… inflacja.